Fronołów nad Bugiem
Artykuły,  Historia

Zwyczaje, które zaginęły

Poniższy tekst to jeden z artykułów które można znaleźć w opracowaniu A.Daniluka, G. Daniluka oraz S.Szymańskiego pt.: ,,Fronołów, Mierzwice i okolice″ dostępnym w bibliotece w Sarnakach, oraz do ściągnięcia jako plik tutaj.

Mierzwice dawne, a współczesne, to dwa zupełnie inne światy. W dawnych było bardzo dużo ludzi, wszystkie domy zamieszkałe, we współczesnych jest wiele pustych, których mieszkańcy wymarli lub wyjechali, nieraz bardzo daleko. Są domy, które „żyją” tylko w weekendy i w okresie wakacji. W niektórych mieszkają emeryci, którzy wybrali ciche i spokojne życie na wsi. Mieszkają często w nowych domach, albo gruntownie przebudowanych już wcześniej istniejących, przekształconych zgodnie z duchem czasu. W dalszym ciągu powstają nowe. Teraz domów jest znacznie więcej, a wieś zatraciła dawny charakter ulicówki. Prawie nie ma budynków gospodarczych. Znikają stodoły, chlewy, chlewiki, obórki, kurniki. Koguty nie pieją i nie zawiadamiają gospodarzy, że już czas wstawać, nie słychać gdakania kur obwieszczających światu, że przed chwilą narodziło się jajko. Nie słychać rżenia koni, krowy też się nie odzywają. Na wiosnę żaby prawie nie kumkają, a śpiewy ptaków są anemiczne. Niektóre opuściły lasy i pola, i przeniosły się do miasta, ale tam ich też nie słychać, bo jazgot ulicy wszystko tłumi. Bez elektryczności nikt już nie potrafi egzystować. Od telewizji trudno się oderwać.

Jest kilka młodych rodzin, które zamieszkały na wsi, ale pracują w mieście, dojeżdżają. We wsi są tylko cztery rodziny utrzymujące się z rolnictwa, jako głównego źródła. Pola zostały zalesione. Trzy wsie splątały się w okolicach kaplicy. Są tu Mierzwice Nowe, Kolonia Mierzwice i trochę dalej Mierzwice Stare. Leśna zabudowa za kaplicą, to Mierzwice Nowe, coś w rodzaju mini enklawy kaliningradzkiej. Listonosz tu ma naprawdę poważny orzech do zgryzienia. Łamigłówka, jak w największym mieście świata, w Tokio, gdzie ulice nie mają nazw. Największy galimatias jest od strony kolei. Na szosie z Sarnak, Mierzwice Stare zaczynają się zaraz za Leskami Pierwszymi, najmniej wątpliwości budzi wjazd od strony Serpelic. Tam Mierzwice zaczynają się już od Wysokiego Lądu.

W tej chwili prawie wszędzie panuje tradycja telewizyjna i internetowa, wszędzie szaleje postęp, w niektórych miejscach nawet bardziej. Nastąpiła, jak mówią nasi przyjaciele ze wschodu, urawniłowka. Świat stał się globalną wioską. Więc zwyczaje, o których chcemy mówić zachowały się jeszcze w pamięci ludzi starych, o ile nie muszą się zmagać z Alzhaimerem czy starczą demencją. Niektóre rzeczy zapamiętaliśmy z naszego dzieciństwa, a niektóre z opowiadań rodziców i dziadków, którzy już dawno pożegnali ziemski padół, i przenieśli się do szczęśliwego świata, w którym nie ma bólu i łez.

Dawniej na wsi czas odmierzały wschody i zachody słońca, one narzucały określony rytm pracy i wypoczynku. Drugim czynnikiem bardzo ważnym w życiu rolnika były pory roku. Rytmy przyrody wciskały się w każdą cząstkę życia dawnych mieszkańców wsi. Wiosna, lato jesień i zima. Zacznijmy od zimy i zakończmy na zimie. Najpiękniejszym świętem związanym z wiosną była Wielkanoc zarazem najważniejsze święto obchodzone przez chrześcijan, to pamiątka Zmartwychwstania Chrystusa. Zanim zaczynało się świętowanie Zmartwychwstania należało przeżyć Wielki Post. Zaczynał się od Popielca, jeszcze w zimie, ponieważ Wielkanoc jest świętem związanym z wiosenną pełnią Księżyca i zawsze przypada w pierwszą niedzielę po wiosennej pełni, a ta przypada różnie, od pierwszego dnia wiosny astronomicznej do dwudziestego trzeciego kwietnia, wtedy jest najpiękniejsza.

Ale Popielec zawsze wypada, podczas astronomicznej zimy. W tym dniu w kościele posypywano głowy popiołem. Ta tradycja zachowywana jest nadal. Od tego obrzędu powstała polska nazwa uroczystości. W tym dniu obowiązywał ścisły post jakościowy i ilościowy. Byli tacy, którzy ograniczali nawet picie wody. Jadano jeden, bardzo skromny posiłek dziennie. Wielki Post zawsze był okresem wielkiej pokuty. W domu gospodynie śpiewały pieśni wielkopostne, a wieczorem, albo rano również śpiewano Gorzkie Żale.

W dawnych czasach post traktowano bardzo poważnie Wszystkie garnki, w których przyrządzało się potrawy musiały być starannie wyszorowane, aby w żadnym nie pozostały najmniejsze drobiny potraw gotowanych przed postem. Ścisły post praktykowano w piątki, środy i soboty. W pozostałe dni używano okrasy roślinnej w postaci oleju, który otrzymywano z siemienia lnianego. Ówczesny olej prawie wcale nie przypominał współczesnego. Był surowy, a więc go nie rektyfikowano, a gorzkawy smak nadawały mu fuzle. Ziemniaki często jadano bez okrasy lub kraszono przesmażoną śmietaną. W powszechnym użyciu była soczewica, groch, fasola, gryka, proso. Z mąki gryczanej sporządzanej w żarnach wypiekano gryczanniki, bardzo popularne były bułeczki tworzone z tartej marchwi i mąki pszennej, nazywano je marchwiakami, w wielu domach częstą zupą była gruszczanka gotowana z suszonych ulęgałek z dodatkiem makaronu.

To trochę przypominało zupę owocową. Na miedzach rosły polne grusze, które obficie rodziły małe, twarde gruszki. Zbierało się je pod gruszami i cienką warstwą rozsypywało na strychu. Tam powstawały gniłki, które były już smacznymi owocami, ale najlepiej smakowały w postaci wysuszonej. Zazwyczaj w każdej rodzinie sporo przygotowywało się tego specjału. W wielu rodzinach gruszczanka należała do podstawowego dania. Wypiekano też małe bułeczki drożdżowe nadziewane duszoną, kiszoną kapustą z grzybami, marmoladą z jabłek lub śliwek, czasem podrobami, jak się zabiło świniaka. Kapusty uprawiano dużo. Każda gospodyni miała w komorze wielką bekę tego warzywa.

Hucznie obchodzono palmową niedzielę. Starsze dzieci starały się wstać, jak najwcześniej. Poprzedniego dnia w tajemnicy przed domownikami przygotowywało się kilka wierzbowych witek z baziami, które miały posłużyć do palmowania przyjaciół, rodzeństwa, które zaspało. Najwięcej przyjemności sprawiało wypalmowanie sąsiadki, a wyglądało, to mniej więcej tak: wchodziło się do mieszkania i do łóżka ze śpiącą dziewczyną, zadzierało się kołdrę, i tak przygotowane ciało delikatnie się uderzało przyniesioną palmą, najchętniej w środek ciała, wołając: „Palma bije, nie zabije, młode koćki, stare kije, pamiętajcie chrześcijanie, że za tydzień Zmartwychwstanie”. Czasem palmowało się przez kołdrę. Zazwyczaj wystraszone dziewczę zrywało się z łóżka i uciekało do drugiej izby. Zabawa była przednia i wszyscy okazywali radość.

W Wielkim Tygodniu przygotowywało się do świąt i ciało, i duszę. Dorośli i młodzież uczestniczyli w rekolekcjach i odbywali spowiedź. We wsi budowano wielkanocne huśtawki. Były to poważne instalacje. W ziemię wkopywano dwa wysokie słupy przywiezione z lasu, zabezpieczano je podporami, na specjalnej osi zawieszano hołoble zakończone drewnianą ławą. Na szczycie słupy łączono, kapturem. Huśtawki miały zazwyczaj kilkanaście metrów wysokości. Budowano jedną lub dwie. Najczęściej u Radzikowskich, w pobliżu remizy, u Kazimierza Daniluka, u Dumnych, w pobliżu gajówki. Huśtano się pojedynczo lub parami. Specjaliści potrafili tak rozbujać huśtawkę, że hołoble dotykały kaptura. Przed wojną huśtawkę zbudowano na podwórzu miejscowego kowala. Jeden z synów spadł i złamał sobie rękę. Ojciec się strasznie zdenerwował i w pierwszy dzień Wielkanocy huśtawkę zrąbał. O innych przypadkach historia milczy. Być może nie było. Oprócz huśtawek budowano niskie karuzele zwane krętakami. Tutaj wypadków nie było, najwyżej zakręciło się w głowie.

Od Wielkiego Piątku przy grobie Chrystusa pełnili warty strażacy. Każdy uważał za wielki honor uczestnictwo w takiej straży. W Mierzwicach prężnie działała Ochotnicza Straż Pożarna i ochotników do straży przy Grobie Pańskim zawsze było dużo. Z Wielkanocą związane było święcenie pokarmów. Dawniej święcono wszystko, co znalazło się na stole, podczas wielkanocnego śniadania. Na rezurekcję wyjeżdżało się wczesnym rankiem, strojnymi furami, załadowanymi po brzegi, Rezurekcja należała do najważniejszych nabożeństw w świątyni. Msza trwała przynajmniej dwie godziny przy nabitym do granic wytrzymałości kościele. Ludzie stali w wielkim tłoku, ale panowała wzorowa dyscyplina. Rezurekcję rozpoczynała uroczysta procesja z Najświętszym Sakramentem ukrytym w bogato zdobionej, złocistej monstrancji, niesionej przez proboszcza, w asyście najbardziej dostojnych obywateli parafii. Przy dźwiękach wszystkich dzwonów i dzwonków obchodziło się kościół trzykrotnie, na pamiątkę trzydniowego pobytu Chrystusa w ciemnicy. Ważny był powrót do domu. Wierzono, że gospodarz, któremu udało się powrócić, jako pierwszy, zagwarantowany miał dobry urodzaj i pomyślność w gospodarstwie przez cały rok.

Konie ciężko pracowały, a woźnice robili wszystko, aby do wsi wjechać na czele peletonu. Wiele zależało od startu, bo wozów było zatrzęsienie i wyjazd z „parkingu” nie należał do łatwych. Oczywiście wszystko robiono w granicach zdrowego rozsądku i wyścig traktowano z przymrużeniem oka. Przy stole spotykała się cała rodzina. Śniadanie poprzedzała modlitwa, spożywanie posiłku zaczynało się od święconki. Główną potrawą zawsze były jaja gotowane na twardo.

W drugi dzień świąt był ”lany” poniedziałek. Można było bezkarnie oblewać się od samego rana. Wykorzystywano różnorodne narzędzia. Często oblewano wodą, wprost z wiadra, to już był bardzo mokry śmigus. Najbardziej cierpiały dziewczyny, będące ulubionym obiektem śmigusowania. Niejedna, w tym dniu przebierała się kilkakrotnie, ale i chłopcy namiętnie polewali się wzajemnie.

Oszczędzano starszych mieszkańców wsi. Do ważnego zwyczaju świątecznego należało malowanie jajek i eksponowanie ich w różnych miejscach mieszkania. Zajmowały honorowe miejsce na stolach. Jajka malowano tworząc niewymyślne, jednobarwne „byczki” bez jakichkolwiek wzorków oraz kolorowe kraszanki. Te rzeczy przygotowywało się już w czasie Wielkiego Postu. Niektóre pisanki, jak je nazywaliśmy, były bardzo ładne, do ich przygotowania potrzebny był wosk i specjalny pisak zrobiony z okucia sznurowadła oraz różne barwniki. Najczęściej posługiwano się naturalnymi, które można znaleźć w gospodarstwie. Były doskonałym prezentem wielkanocnym. Jajka często stawały się miejscowym środkiem płatniczym. Na przykład za jajka kupowało się lody.

W maju pod krzyżami, kapliczkami zbierali się mieszkańcy wsi na nabożeństwach majowych. Uczestniczyło w nim dużo dzieci i kobiet. Mężczyźni rzadziej zaszczycali je swoją obecnością. Grzesiek modlił się pod krzyżem u Sokołowskch, a potem w wielkim, nowym spichrzu, a Andrzej pod kapliczką Świętego Jana na skrzyżowaniu drogi mierzwickiej z sarnacką. W owym czasie drogami, wieczorową porą, nic nie jeździło, więc nikt, nikomu nie przeszkadzał. Trzecim miejscem był krzyż przed domem Szyszów na środku wsi.

Przed nabożeństwem dzieciaki figlowały. Ulubioną rozrywką chłopaków było wkładanie za kołnierze dziewczętom chrabąszczy, które zazwyczaj łowiło się, podczas jasnego dnia, kiedy te owady smacznie spały, podczepione do liści. Po zachodzie słońca latały ich całe chmary. Chrabąszcze krzywdy nikomu nie robiły, tylko drapały swymi odnóżami delikatną skórę dziewczątek. Celebransem nabożeństwa była Sokołowska Kazia lub Kowaluczkowa u Grześka i Broniowa, jak nazywano Paulinę Daniluk, u Andrzeja. Nie wiemy, kto przewodniczył nabożeństwu u Szyszów, bo nigdy tam w nim nie uczestniczyliśmy i nic na ten temat nie słyszeliśmy. Wszyscy uczestnicy nabożeństwa zakopywali się po uszy, w stare kapoty, bo chłód i komary ostro dobierały się do skóry. Oczywiście, wszyscy poza przewodniczkami siedzieli na ziemi.

Przez cały maj nabożeństwom towarzyszyły koncerty żab, które docierały do wsi z rozlewisk nad Bugiem, a były tak głośne, że nie dawało się ich nie zauważyć. To też już tylko historia, bo w tej chwili we wsi żab się nie słyszy. Atmosfera majówek, bo tak je nazywaliśmy, zostawiła bardzo miłe wspomnienia z naszego dzieciństwa i chętnie do nich wracamy.

Pod koniec kwietna, albo na początku maja, a po ustąpieniu wód powodziowych z doliny rzeki, wypędzano krowy na wypas. Zazwyczaj mieszkańcy wsi wynajmowali pastucha, który pilnował stada, a pastewnik znajdował się w zakolu rzeki zwanym Zaskiepiem. Pastuch otrzymywał za swoją pracę ustalone wynagrodzenie. Podczas pasionki kolejno gospodarze dawali mu całodzienne utrzymanie i pomoc w postaci podszutki. Każdego ranka mógł budzić śpiochów okrzyk: WYGANIAAAAJ!, który był sygnałem dla właściciela, że należało wypędzić krowy z obejścia na ulicę. Krowy, to inteligentne zwierzęta, szybko się uczyły ludzkiego języka i rozumiały, co się do nich mówiło. Rozpoznawały swoje podwórka i podczas powrotu najczęściej trafiały do swoich właścicieli bez specjalnych zabiegów.

To tez zdarzenia historyczne, bo we wsi jest tylko trzech gospodarzy, którzy mają krowy. Bardzo ważnym świętem na wsi były Zielone Świątki, czyli Zesłanie Ducha Świętego. Rzeczywiście były zielone. W przeddzień zdobiło się obejścia, ulice, domy i mieszkania zielonym tatarakiem po ich uprzednim, starannym uporządkowaniu. Cała wieś pachniała nie tylko kwiatami czeremchy, lilaka, czy jaśminów. ale wszędzie unosił się zapach tataraku.

Po Zielonych Świątkach obchodziło się ważną uroczystość zwaną święceniem pól. Robiono ją w dniu powszednim, który zamieniał się w święto. Była to procesja, podczas której ksiądz święcił pola. Najdłuższa zaczynała się od krzyża na Nowych Mierzwicach przy domu Kuleszów. Tam był pierwszy ołtarz. Potem procesja szła przez Nowe Mierzwice do drogi biegnącej przez las w kierunku Kolonii Mierzwice. Wierni śpiewali Litanię do Wszystkich Świętych. Drugi ołtarz był przy krzyżu na skraju „Obozu” w pobliżu gospodarstwa Władysława Maksymiuka. Dalej procesja szła drogą przez Kolonie do Mierzwic Starych.

Trzeci ołtarz robiono przy krzyżu stojącym na zakręcie drogi łączącej Kolonie z Mierzwicami Starymi, albo przy figurce Świętego Jana. Następnie procesja szła przez całe Mierzwice Stare do czwartego ołtarza ustawionego przy krzyżu na posesji Sokołowskich. Cała trasa wiodła przez wioski, lasy i pola, i wynosiła około czterech kilometrów. Mierzwice Nowe i Stare ustrojone były tak, jak w Zielone Światki. Procesje były organizowanie w drugiej połowie czerwca.

Wtedy pokazywały się pierwsze owoce, które nazywaliśmy czereśniami, o bardzo soczystych, kwaskowatych, czerwonych owocach. Na przetwory się nie nadawały. Matki gotowały z nich najwyżej kompot. Nam bardzo smakowały. Botanicy zaliczyli je do wiśni o dźwięcznej nazwie „szklanki”, ogrodnicy do chwastów bez wartości handlowej. W tej chwili znajdują się prawie w zupełnym zaniku.

Obecnie pól nie ma, w zasadzie zostały tylko na Kolonii, od strony Mierzwic i na Gnoiskach oraz śladowe ilości w obu Mierzwicach. Praktycznie nie bardzo jest, komu je święcić, bo i procesja nie dałaby się zorganizować, byłaby bardzo krótka.

Późną wiosną i latem zaczynały się najpoważniejsze prace we wsi. Zaczynał się okres zbiorów, który angażował całe rodziny. Pierwszym poważniejszym zbiorem były sianokosy. Rzeczywiście trawę koszono ręcznie, tak zwaną, gołą kosą. Umiejętność poprawnego koszenia była swoistą sztuką. Kosa musiała być do tego celu starannie przygotowana. Zaczynało się od klepania. Do tego służyło specjalne kowadełko wbijane w pniak, zwane babką i młotek o płaskim bijaku. Przed sianokosami i, podczas ich trwania rankiem lub wieczorem po całej wsi rozchodził się charakterystyczny dźwięk. To było powszechne klepanie kos.

Łąki były naturalne. Oprócz trawy rosły na nich różnorodne zioła. Szczególnym aromatem wyróżniało się siano z łąki na Trojanie. Wielką frajdą stawało się spanie na sianie przywiezionym z Trojana. Po sianokosach dzieci z męską częścią rodziny chętnie przenosiły się ze spaniem na siano. Z tamtych czasów pozostały niezapomniane wspomnienia, chociażby, takie, jakich doznał Stefek Burczymucha w znanym wierszu, jakiego uczyliśmy się w szkole.

Potem przychodziły żniwa, to był najcięższy okres w życiu mieszkańca wsi trudniącego sie rolnictwem. Tak było dawniej. Pierwszym zbożem, jakie zaczynano kosić było żyto. Do tego celu służyła kosa z kosiskiem odpowiednio oprzyrządowanym. Umieszczano na nim ważny element, zwany grabkami. On gwarantował, że zboże po skoszeniu będzie równo odkładane na tak zwanej ścianie, skąd je odbieraczka zbierała i wiązała w snopy, które potem ustawiało się w kopki dla przeschnięcia. Po zakończeniu żniw na polu zostawiało się dożynek w postaci kilkunastu nieskoszonych kłosów, które się odpowiednio przystrajało polnymi kwiatami. Robiono, to tylko po zakończeniu żniw żytnich. W owym czasie chleb wypiekano wyłącznie z mąki żytniej, zresztą znacznie smaczniejszy, niż, jak, to się robi teraz, z pszennej. Żniwa zawsze zaczynało się w sobotę.

Przed wojną: owies, jęczmień, a także pszenicę żęło się sierpami. Po zwiezieniu żyta do stodół, rano słyszało się wydobywające się z wielu stodół charakterystyczne walenie. To wielu gospodarzy młóciło żyto cepem. Ponieważ potrzebna była mąka na chleb, którego już od jakiegoś czasu brakowało. Nazywało się to przednówkiem. Jest takie przysłowie -powiedzenie, o jakiejś ważnej sprawie, że jest prosta, jak konstrukcja cepa, a to nie jest, aż tak do końca prawdziwe. Bijak podłączony jest do rękojeści przy pomocy wiązania kardana. Robiono go z tak zwanego surówca i być może ten pomysł został wprowadzony w życie przez nieznanego wynalazcę znacznie wcześniej, niż został wynaleziony przez matematyka Gieronimo Cardano, włoskiego uczonego, i potem zastosowany w technice. Cep stanowił przez długie lata podstawowe narzędzie, z którym nie rozstawał się rolnik przez jesień i znaczną część zimy.

Chyba tego narzędzia nie znali na Bliskim Wschodzie i w Afryce, bo tam jęczmień i pszenicę młócono poprzez przepędzanie, przez rozścielone zboże, na odpowiednim klepisku, zwierząt takich, jak: krowy, woły czy osły. One wyduszały kopytami z kłosów ziarno, które, potem wytrząchano i czyszczono. Młócenie cepem, to dopiero pierwszy etap pozyskiwania ziarna z kłosów. Zanim otrzymało się ziarno na siew, a więc najlepsze i trochę gorsze do spożycia, to też trzeba było wykonać wiele czynności. Do czyszczenia, na początku, korzystano z naturalnie wiejącego wiatru, a potem zbudowano proste maszyny, które nazywano wialniami lub młynkami. Technicznie się różniły. Młynek używany był też do czyszczenia, a nie do mielenia. Było to urządzenie znacznie prostsze, niż wialnia.

Siewy wykonywano po święcie Matki Boskiej Siewnej, teraz to Święto Narodzenia Najświętszej Marii Panny, czyli po ósmym września. Oczywiście siało się z płachty i ta czynność wymagała sporych umiejętności. Potem należało, to przykryć specjalnymi bronami. Niektórzy po zakończeniu siewów na ostatnim polu z drobnej słomy wysypywali wielki krzyż. Wrzesień, to miesiąc kopania kartofli, oczywiście robili, to motykami. Na początku z jednym szerokim zębem, potem z dwoma węższymi, wreszcie z trzema wąskimi i dość długimi.

Najwydajniej pracowało się trójzębną. Często dzieci paliły ogniska, w których pieczono ziemniaki. Październik, jak sama nazwa wskazuje, był miesiącem paździerzy. Prawie na każdym podwórku pracowały łamaczki i przecieraczki obsługiwane przez gospodynie, które przygotowywały włókno lniane lub konopne do przędzenia, co się robiło w długie zimowe wieczory. Zima zazwyczaj zjawiała się na Podlasiu już w listopadzie, w tym też czasie. zaczynały się przygotowania do świąt Bożego Narodzenia, obrosłych swoistą tradycją. W wielu domach zaczęto przygotowywać ozdoby na choinkę. Robiono je z różnych materiałów. Ważne były kolorowe papiery i bibułki, wydmuszki jajek. Zazwyczaj w przygotowanie ozdób zaangażowane były dzieci i młodzież oraz babcie, a więc wyrabiano różnorodne łańcuchy, bogato zdobione postacie: aniołów, Świętej Rodziny, świętych Mikołajów.

Pod choinką powinna również być szopka sklejona z różnych materiałów. Do świąt intensywnie przygotowywali się kolędnicy. Potrzebne były akcesoria. Najprostsze w przypadku gwiazdorów. Gwiazdę robił im, ktoś z dorosłych, bo to była bardzo ciekawa konstrukcja. Gwiazda zawsze była okazała, kolorowa, musiała się obracać, a w środku powinno być bezpieczne miejsce na świeczkę. Kolędnicy nie używali specjalnych strojów i gwieździe towarzyszyły tylko kolędy. Z gwiazdą chodziły najmłodsze dzieci często w towarzystwie kozy, to jeden z kolędników przebierał się za kozę. Potrzebna była stosowna maska i strój, czasem niosło się na kiju atrapę koziej głowy.

Inni kolędnicy chodzili z tak zwanym „wierciochem”. Żadnych strojów też nie używano, a główną atrakcją był „wiercioch”. Robiono go w kształcie walca oklejonego półprzezroczystym pergaminem. Z przodu był spory otwór, w którym kolejno pokazywały się postacie tradycyjnej szopki przyklejone do drewnianej obręczy ze starego rzeszota lub sita obracającego się wokół pionowej osi. Znacznie bogatszą ofertę przedstawiali szopkarze. Oprócz pięknie wykonanej szopki wszyscy kolędnicy byli ubrani w bajecznie kolorowe i bogato zdobione czaka, lenty z okazałymi pagonami. To nie były stroje pastuszków, a raczej żołnierzy.

Szopce towarzyszyła inscenizacja jasełek, które szopkarze odgrywali w każdej chałupie, gdzie zostali przyjęci. Najokazalej prezentowały się „herody” To już była dość długa inscenizacja, pełna: niepokoju, strachu i niepewności. Małe dzieci bardzo ją przeżywały. Dziewczyny chowały się po kątach, bo towarzyszyły jej różne psikusy, nie zawsze odpowiadające zaatakowanym. We wsi psy podnosiły rwetes, jakby na mieszkańców napadły hordy Tatarów.

Centralną postacią był król Herod, towarzyszyło mu dwóch marszałków, diabeł kusił Heroda i domowników, Żyd bawił wszystkich, anioł ostrzegał, a potem przyniósł wyrok za niegodziwości króla, wykonał go kat przy pomocy śmierci. Halabardnicy obsługiwali kurtynę. Największy postrach budziła śmierć i diabeł. Głównym reżyserem był Stanisław Hackiewicz zwany Kowaluczkiem. Pod jego kierownictwem przygotowywano przedstawienia i stroje. Dziewczęta chodziły z tak zwanymi „krakowiakami”. Do występów przygotowywała je Rozalia Daniluk, popularnie zwana Bronczychą, ponieważ była żoną Bronisława.

Wiele zwyczajów wiązało się z samą wigilią, którą przygotowywano wieczorem 24 grudnia, była to bardzo uroczysta kolacja, składająca się z postnych potraw. W zasadzie była jedynym i pierwszym posiłkiem, jaki w tym dniu jadano. Oczywiście wieczerzę jadano po ujrzeniu pierwszej gwiazdki, co nie zawsze było łatwe do spełnienia, bo często niebo bywało pochmurne. W tym dniu zwierzęta też dostawały bogatsze jedzenie.

Do chałupy gospodarz przynosił snop najdorodniejszego zboża, który ustawiał w kuchni, stół wigilijny zaściełano sianem i dopiero na siano kadzono biały obrus. Na talerzu kładło się opłatek. Wigilię zaczynano od wspólnej modlitwy prowadzonej przez głowę rodziny. Następnie dzielono się opłatkiem i składano sobie życzenia, organista przynosił opłatki przed świętami, a wśród nich jeden barwny przeznaczony dla zwierząt gospodarskich.

Na stole wigilijnym podawano potrawy postne robione na oleju z ryb, grzybów, kaszy, grochu i makaronu, suszonych owoców. Często królował czerwony barszcz z buraków. Gospodynie starały się, aby na stole było dwanaście dań. Dawniej jadano ze wspólnej misy. Na wigilię zazwyczaj podawano oddzielne talerze. Po wigilii zapalano świeczki na choince i przy niej śpiewano kolędy.

Zazwyczaj ktoś z rodziny uczestniczył w pasterce. Najczęściej chodziło się na piechotę, a do kościoła było ponad siedem kilometrów, często zaśnieżonej drogi. To był duży wysiłek i wyrzeczenie. Po świętach zaczynały się święte wieczory. W tym czasie nie wykonywało się żadnych prac niekoniecznych w gospodarstwie. Trwało to do Nowego Roku. Z Nowym Rokiem wiązało się kilka ważnych wróżb. Jeżeli w Nowy Rok pierwszą osobą, jaka nawiedziła rodzinę była kobieta, to krowa powinna urodzić jałoszkę. Nie wiemy, jaka była sprawdzalność tej wróżby.

W okresie świątecznym do Trzech Króli w szkole uczniowie pod kierunkiem nauczycieli wystawiali jasełka, ta tradycja pochodziła jeszcze z czasów przedwojennych. W czasie wojny była zarzucona, ale zaraz po przeniesieniu szkoły do nowego budynku, po opuszczeniu go przez Niemców, została wznowiona. Przedstawienia cieszyły się wielkim powodzeniem. Pierwszy autor zagrał rolę pastuszka jeszcze przed pójściem do szkoły, w czasie wojny.

Jego dom sąsiadował ze szkołą, więc łatwo aktora ściągnąć na salę teatralną. Na końcu długiego korytarza ze stolików budowało się scenę, na której grali aktorzy. Widzowie zajmowali miejsca na korytarzu, na rozstawionych ławach. Nigdy nie zawiedli, zawsze było ich bardzo dużo. Przed wojną jasełka wystawiano w szkole, regularnie, każdego roku i różne pokolenia uczniów w tym brały udział. Po wojnie, jeszcze w latach czterdziestych ta tradycja była kontynuowana.

W zimie na drogach wszelki ruch zamierał, ponieważ spadały obfite śniegi, a nie było zwyczaju odśnieżania dróg. Oczywiście kursowały sanki ciągnione przez konie. Były, to sanki wyjazdowe, ozdobne, specjalnie przeznaczone do przewozu osób do kościoła, na wesela, zabawy, przywoziło się nimi księdza. Znacznie powszechniejsze były zestawy składające się pary sanek, zwanych zajdkami. W większości gospodarstw funkcjonowały takie zestawy. We wsi było kilka sanek stalowych kowalskiej roboty, które służyły do zimowych zjazdów dzieciom i młodzieży.

Używano również drewnianych, okutych stalową szyną. Młodzież robiła małe saneczki do jazdy w pozycji stojącej. Płozy wycinało się ze sztachet i okuwało starymi rączkami od metalowych wiader lub grubszym drutem. Takie sanki robili nasi rodzice i ich rodzice też, a więc tradycja stara. Odpychało się okutym kijem, zwanym mlonem, wkładając go między nogi. Oczywiście, bardzo na tym cierpiały spodnie zawodników. Doskonale jeździło się na nich po lodzie.

Całe pokolenia wykorzystywały zamarznięte rozlewiska na nadbużańskich łąkach. Do starej tradycji należało zjeżdżanie z górek na wiejskiej drodze w Mierzwicach Starych. Jedna zjeżdżalnia leżała na stoku zaczynającym się koło murowanki (w pobliżu studni przylegającej do drogi), a druga z tak zwanej Światuchy zaczynającej się w najwyższym punkcie wiejskiej drogi i biegnącej, w kierunku Rzeczki, czyli obecnej gajówki. Tam wykorzystywano zajdki. Zjazd zawsze był zbiorowy.

Na sankach mieściło się z dziesięć osób, obojga płci. Sanki wykładano sztachetami pozyskanymi z przygodnych płotów. Z przodu siadał „kierowca” mający pod nogami maleńkie sanki opisane wyżej. Kierował nogami. Na końcu „toru” ze zmarzniętego śniegu robiono skocznię, która gwarantowała skoki sięgające dziesięciu metrów. U podnóża rozwijana prędkość była już znaczna. Autorzy nie słyszeli, aby na tym torze wydarzył się jakikolwiek i kiedykolwiek wypadek.


Wszystkie wydarzenia, jakie opisaliśmy w tym rozdziale, są już historią, a nawet niewiele osób może się pochwalić, że rzeczywiście je sobie przypomina.

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *