Fronołów nad Bugiem
Artykuły,  Historia

Wspomnienia mieszkańców Fronołowa


Szanowni Mieszkańcy ! Prezentujemy artykuł pt. wspomnienia mieszkańców Fronołowa. Chcielibyśmy zamieszczać tutaj wspomnienia z Fronołowa, o Fronołowie, o okolicach, z różnych lat i w ten sposób zatrzymać ulotne chwile, które tak szybko zabiera nam czas… Mogą to być wspomnienia z wakacji, z weekendów albo po prostu z dawnych lat, jak to drzewiej bywało 🙂 Jeżeli posiadacie wspaniałe wspomnienia dotyczące Fronołowa – wpiszcie je w komentarzu pod tym artykułem lub wyślijcie je do admina – wspomnienia zostaną umieszczone w tym artykule. Podobną prośbę mamy dotyczącą zdjęć – jeżeli macie zdjęcia z dawnych lat – zapraszamy do wysyłania do nas. Wszystkie zdjęcia z „tamtych lat” publikujemy w tym albumie. Serdecznie pozdrawiamy i zapraszamy do lektury 🙂


Wspomnienia Pani Ewy Rutkowskiej:

Do Mierzwic jeżdżę od lat 50-ciu. Tam mieszka moja Ciotka Frania. Mieszkam we Wrocławiu i 40 lat lat temu jeździło się tam pociągiem Bogatynia-Wrocław-Warszawa Wschodnia przez całą noc. Tłok i ścisk w pociągu był ogromny. Jechaliśmy całą noc i rano byliśmy w Warszawie. Do Hajnówki pociąg był około 15. Do Fronołowa jechaliśmy pociągiem parowym około 4 godzin. Na stacji Fronołów czekał Stach i do Mierzwic jechaliśmy koniem.

W lesie była leśniczówka, w której wiele lat mieszkał leśniczy na którego mówiono „Niunio„. Do Mierzwic jeździł mój Tato, Brat i moja Mama. Mama pochodziła z Mierzwic i ostatni raz pojechała tam sama mając 79 lat, bo nie mogła bez nich żyć. Zdjęcia moje są z lat 70 -tych.

Nad Bug chodziliśmy zawsze w niedzielę „po kaplicy„. Z Bugiem kojarzy mi się Trojan. Ciotka Frania i wielu mieszkańców Mierzwic miało tam swoje łąki. Pasano tam krowy. Po kolei z każdego domu jedna osoba pasła krowy z całej wsi. My też czasami chodziliśmy aby pomóc przygonić krowy bo do Mierzwic z Trojanu był spory kawałek drogi.

Na wsi był wtedy też zwyczaj aby droga, która prowadzi przez wieś była czysta na niedzielę. W sobotę każdy zamiatał porządnie swój kawałek i oczyszczał z chwastów, które wyrosły między kamieniami.

Druga trasa, którą zawsze przechodziliśmy to droga przez las na stację Fronołów. Tam patrzeliśmy zawsze na rozkład jazdy, w starej, drewnianej budce, która była budynkiem stacyjnym. Jest nawet do dzisiaj ale rozkładów chyba nie ma.

Potem na most na Bugu. Wielki i ogromny a nawet straszny, gdy wjeżdżał na niego pociąg, buchała para i był olbrzymi łoskot. Wchodziliśmy też na most ze strachem, czy nie wjedzie może pociąg, ale to nas bardzo kusiło.

Pamiętam świetne jagody i grzyby. Na jagody chodziliśmy do Kruszyn-las koło wsi. Były tam właśnie pozostałości kolejki. Starsi mówili aby „iść kolejką„. Nie wiedziałam wówczas co to znaczy.

A na grzyby na Łysą Górę. Z kurek była swietna jajecznica. W Siemiatyczach był prawdziwy targ z końmi, krowami i świniakami….


Wspomnienia blackforever:

Moje wspomnienia będą dotyczyły ośrodka PKP chociaż przyjeżdżałam na własną działkę. Dlaczego? Tam toczyło się życie, poznawało się nowych przyjaciół. Poza tym chciałabym porównać ośrodek w latach 80-tych do tego co pozostało po nim obecnie…

Kiedyś to miejsce tętniło gwarnym, kolorowym życiem. Ośrodek PKP był przyjazny nawet dla dużych rodzin i czworonogów. Do ośrodka przyjeżdżali pracownicy kolei, głównie z Warszawy, Siedlec i Łodzi. Kilka domków zajmowali wczasowicze z byłego NRD. Pamiętam też jak jednego roku na terenie ośrodka mieszkali pod namiotami pionierzy z ZSRR.

Turnusy zaczynały się pod koniec czerwca i trwały 2 tygodnie. Kończyły się w połowie września (ostatni był dla emerytów). Centralnym punktem w ośrodku był wielki i jak na tamte czasy świetny plac zabaw. Piękny, słoneczny i kolorowy. Sprzęt na placu zabaw był zawsze pomalowany w żywe kolory i cieszył dziecięce oko. Pamiętam huśtawki i wielką karuzelę. Plac zabaw miał też swoją niespodziankę – ukrytą w krzakach starą drewnianą huśtawkę – koniki.

Obok placu zabaw mieścił się drewniany obiekt przypominający amfiteatr. Organizowane tam były imprezy i dyskoteki. Ka-Owcy nie próżnowali. Organizowali różne imprezy dla wczasowiczów. Szczególnie utkwił mi w pamięci festyn z okazji święta 22 lipca. Były organizowane konkursy dla dzieci: wokalno-recytatorskie, plastyczne, sportowe – oczywiście z nagrodami takimi jak zabawki, książeczki, gry planszowe. Po konkursach były potańcówki przy modnych wówczas piosenkach z filmu ,,Akademia Pana Kleksa„. Wczasowicze organizowali też ogniska nad Bugiem.

Ośrodek utrzymywał plażę. Było molo, ratownik, wypożyczalnia kajaków. Plaża była zawsze zatłoczona, najwięcej kocyków było oczywiście z logo PKP. Kiedy plaża wyludniała się, wiadomo, że był czas na obiad i plażowicze podążali na stołówkę.

Stołówka w ośrodku zapewniała wczasowiczom 3 posiłki. Pamiętam widok ludzi niosących do swoich domków talerze ze śniadaniem lub kolacją. W domkach nie było bierzącej wody, więc noszono ją w wielkim blaszanych dzbanach.

Na terenie ośrodka na początku lat 80-tych działała też kawiarenka ,,Cafe pod Minogą„. Czynną kawiarenkę pamiętam jak przez mgłę. Można tam było napić się herbaty i kawy. Babcia kupowała mi tam jakieś miodowe cukierki. Kawiarenka mieściła się w jednym z domków naprzeciwko stołówki. Przed kawiarenką stał maszt na flagę.

Mole książkowe mogły skorzystać z biblioteki, która mieściła się pierwszym domku przy drodze za placem zabaw. Niestety nie mogłam z niej korzystać, gdyż nie byłam wczasowiczem z ośrodka.

Była też duża świetlica zwana ,,Klubem Semafor” gdzie można było pooglądać tv, pograć w ping-ponga i piłkarzyki. Były tam organizowane też dyskoteki. Za stołówką znajdował się sklepik. Był on zaopatrzony raczej słabo artykułami typu mleko, jajka i warzywa nie było problemu. Miejscowi gospodarze zarabiali na tym.

Istniejący w sezonie letnim sklep to już jedyny sklep we Fronołowie. Pamiętam jak w latach 80-tych jedynym sklepem był ten w ośrodku otwierany kilka razy dziennie na krótko i słabo zaopatrzony. Po większe zakupy trzeba było jeździć do Sarnak i Siemiatycz, ewentualnie zamówić mleko, jajka czy warzywa u gospodarzy.

Kiedy skończył się PRL pamiętam jak przez krótko okres czasu była moda na własną działalność handlową na stoliczkach turystycznych. Sprzedawano słodycze, napoje itp. w bramach własnych działek. Na jednej z działek u państwa Gruda można było kupić lody.

Po drugiej stronie torów powstał nawet pub z dyskoteką, później zamknięty, prawdopodobnie dlatego, że mieszkańcy działek nie mogli znieść hałasu. Przetrwał tylko ten sklepik.

Przyznam, że z łezką w oku wspominam tamte czasy. Ośrodek był radosny, barwny. To miejsce żyło! Dzisiaj kiedy idę z dworca przez dawny ośrodek PKP i patrzę na pozostałości po placu zabaw, na zrujnowaną stołówkę mam ciche marzenie, aby tamte lata wróciły…


Wspomnienia drypka:

Nazwa Fronołów podobno wzięła się od carskiego generała który wybudował most na Bugu, ale słyszałem także inną wersję iż ten Fronołow nie budował mostu a po prostu utopił się w Bugu w tym miejscu. Podobno niedaleko mostu znajduje się kamień z wyrytym nazwiskiem Fronołow. Ale nigdy go nie widziałem…. A co z Mierzwicami – skąd ta nazwa ? Niektórzy myślą że wzięła się od roślin które rosną w Mierzwicach i okolicach o ślicznej nazwie „Mierzwa” 🙂 Zachowały się jednak zapiski kościelne z XVI – XVII wieku mówiące o tym iż nazwa Mierzwice pochodzą od mierzwy czyli naturalnego, organicznego nawozu, popularnie zwanego obornikiem lub gnojem.

Przed wojną na stacji była kasa, ale kasa nie działa cały czas lecz otwierana była na godzinę przed przyjazdem pociągu.

Na początku wojny niemiecki samolot przeleciał nad „sowieckim” brzegiem i zrzucił ulotki stacjonującym sowietom, którzy m.in. budowali bunkry, umocnienia. Ulotki miały charakter agitacyjny, zapraszały sowietów do przejścia na niemiecką stronę. Sporo Sowietów chciało przeprawić się wpław przez Bug ale zostali „wyłapani” przez niemieckich snajperów. Podobno Bug był wtedy cały czerwony…

20 czerwca 1941 roku nieświadomi niczego żołnierze sowieccy bawili się na zabawach po „swojej” stronie Bugu. Bawili się jak zwykle. Po garnizonach krążyło objazdowe kino z filmem „Czapajew”, kwitło życie towarzyskie. Sielanka sowietów została przerwana o godz. 3.15 w nocy 21 czerwca, atakiem artyleryjskim niemieckich dział. Dwadzieścia minut wcześniej nad Bugiem przeleciały niemieckie eskadry bombowe. Niemcy atakując Sowietów stracili na moście wagon lub nawet dwa które spadły z nasypu. Pociąg który stracił wagony wiózł ogromną armatę która ostrzeliwała Siemiatycze.

We Fronołowie, w Mierzwicach w latach 50tych wszyscy letnicy mieli kajaki, kajak wyposażony był w żagiel, można było także i wiosłować. Były to zazwyczaj 2 osobowe kajaki „P5”, miały 5 x 0,9 m pow żagli 5 m (fok i grot.) miały normalną skrzynkę mieczową.. i „chodziły” jak każdy inny jachcik ostro do wiatru 😉 a po złożeniu masztu normalnie wiosłowało się po szuwarach…:-))). Często organizowane były zawody np. kto szybciej dopłynął do Mielnika, pływaliśmy pod prąd na żaglu a z powrotem niósł nas prąd.

W latach 50tych bunkry nie były jeszcze zasypane i tak bardzo zniszczone jak dziś, po niektórych można było się poruszać, były one bardzo rozbudowane, miały one nawet do 3 pięter, schodziliśmy na dół przy pomocy lin, raz znalazłem mundur ale zabrakło liny żeby zejść na sam dół… pewnie tam leży do dziś 🙂

Jak byłem mały to bardo dużo było ryb w Bugu, było sporo węgorzy, do momentu aż postawi w latach 60tych tamę tuż przed Warszawą, węgorze nie mogły migrować sobie. Węgorze łapało się na „sznur” – do którego przyczepionych było kilkanaście żyłek z haczykami. Zostawiało się na całą noc i rano sprawdzało jakie ryby były. Na haczykach były rosówki, jakieś żywe rybki, inny żywiec… Jak udało się złapać węgorza to prawie pewne było że na innych haczykach będzie pusto… takie miał „oddziaływanie” na inne ryby. Łapaliśmy też ryby na kłomlę 😉

Pan Szoplik był „dozorcą Bugu”, stawiał na wyspach tzw. wiechy czyli drewniane tyczki pokazujące właściwą drogę na szlaku wodnym. Doglądał swój kawałek Bugu. Kiedyś z ojcem popłynęliśmy kajakiem po Bugu i zauważyliśmy że dobudowany został drugi przelot przez Bug, miałem wtedy z 5-6 lat, to było około 1955 roku.

Kiedyś jako mały chłopak, miałem z 6 lat, znalazłem w lecie w bagnach szynę, musiał to być pozostałość po dawnej kolejce wąskotorowej, rozebranej po pierwszej wojnie, nie wiedziałem wtedy skąd tam taki kawał żelaza się znalazł.

W Mierzwicach były 3 wiatraki: u Osypiuka, u Damiuka i u Juźwiaków. PRL i jego podatki niestety jednak zniszczyły, nic się nie ostało z wiatraków do dziś. Jako mali chłopcy poszliśmy „zwiedzać” wiatraki, jeden się uszkodził delikatnie, jakas deseczka odpadła, ktoś zauważył i pół wsi nas goniło 😉

W ośrodku PCK znajdowała się estrada i odbywały się często imprezy które słychać było aż w Mierzwicach. Były to lata 60-te. Zbieraliśmy się wtedy grupką i szliśmy po ciemku po lesie do Fronołowa zgodnie z azymutem – jak słychać było muzykę 🙂 Zabawy trwały do rana.

Pierwszy dom Letniskowy w Mierzwicach postawiła Pani Sztukiewiczowa która wygrała w totka ponad milion złotych – to było w latach 60tych, ten stoi do dziś…

Wzdłuż drogi z Mierzwic do Fronołowa posadzone zostały w latach 70tych topole, które jednak zbytnio wyciągały wodę z okolicznych pól, pola wysychały i po pewnym czasie wszystkie drzewa poszły pod topór.

Jakieś pięć lat temu był taki przypadek we Fronołowie że mała dziewczynka płynąc po Bugu z prądem (mając dość dużą prędkość) nadziała się na jakiś pręt w dnie rzeki. Prawdopodobnie były to resztki mostu – tego wysadzonego przez Niemców w 1944 roku…. Dziewczynka tak nieszczęśliwie się nadziała że przebiła sobie udo i miała spore problemy z wyjściem na brzeg.


Wspomnienia Pana Marka Zychowieckiego:

Kiedyś, nie żyjący już dawno, Pan Jan Daniluk z Mierzwic opowiadał mi o tym że przy źródełku na Trojanie straszy. Płoszyły się tam konie i czasami widywane były jakieś światła na drodze i w lesie. Podobnie na Łysej Górze i w okolicy krzyża przy dębie.

Co do pożaru domku we Fronołowie (chyba u Państwa Świtalskich) to pamiętam to zdarzenie doskonale. Mimo tragizmu sytuacji bo to przecież pożar, były i elementy komiczne: mój teść człowiek już wtedy nie najmłodszy i dosyć słusznej wagi przeskoczył jednym susem przez ogrodzenie o wysokości ok 1,7m, a ciotka moich córek wyniosła całą pościel przed swój domek.

Ja wsiadłem na motocykl i pojechałem do obozu szkoły pożarnictwa, który był urządzony na terenie szkoły w Mierzwicach. Strażacy byli akurat po ćwiczeniach w terenie i wszyscy spali. Nie wiedziałem jak ich pobudzić więc wjechałem motocyklem do namiotu w którym spali i nawet w środku zawróciłem. W efekcie, zanim przyjechali domek spalił się całkowicie. Ocalał tylko samochód marki Warszawa.

Co do lokalizacji cmentarza w Mierzwicach prawdopodobnie na jego terenie jest teraz 2 lub 3 gospodarstwo po lewej stronie drogi, licząc od drogi do Sarnak. Tam chyba nie było typowych nagrobków bo w tym czasie był pomór i zmarłych chowano prowizorycznie.

Podobno podczas prac ziemnych wykopywano tam kości ludzkie. Podobno wtedy zmarli wszyscy mieszkańcy Mierzwic, a wieś spłonęła. Trzeba o to spytać gospodarza którego gospodarstwo jest koło przydrożnej kapliczki w Mierzwicach.


Wspomnienia iwaoch:

Czy można nad Bug iść dwie godziny???

Ano…można….Było to bardzo dawno temu…mała dziewczynka( czyli ja), lekkie ADHD, z zamiłowania kaczka- woda, woda i tylko woda!

Przyjechałam do Fronołowa pierwszy raz, na działce był już mój o kilka lat starszy kuzyn, który znał tu wszystkie kąty. Ledwie weszliśmy na teren działki, już rzuciłam w kąt plecak i zaczęłam: kto ze mną pójdzie na plażę. Niestety chętnych nie było…i tak przez kolejne dwie godziny.

Tak długo prosiłam, aż w końcu ciocia „nakazała” swojemu synowi, a mojemu kuzynowi zaprowadzić Iwoneczkę na plażę. Kuzyn był wściekły, bo to pasjonat, który bożego świata nie widział poza swoimi układami scalonymi ( zabierał je nawet na wakacje). Pomyślał, pomyślał i kazał mi spakować koc, coś do picia i leżaczek. Z takim to wyposażeniem ruszyliśmy na plażę…a trasa przebiegała mnie więcej tak.

Ciocia mieszka w takiej alejce, która kiedyś była równoległa do Bugu( pierwsze od Bugu, od stacji daleko). Teraz nie wiem, bo naście lat nie byłam. łatwiej będzie, gdy napiszę, że obok Katii i blackforever. Skręciliśmy w stronę gospodarstwa Pani Chalimoniukowej. Doszliśmy prawie do Mierzwic, potem skręciliśmy jakby w stronę stacji, doszliśmy do ośrodka. Ja płakałam, bo bolały mnie nogi, było mi ciężko nieść ten ekwipunek, a kuzyn mówił: jeszcze chwilę…jeszcze cierpliwości.

Z ośrodka na plaże szliśmy… dwie godziny, albo i dłużej. Tak płakałam ze zmęczenia, że nawet nie miałam się siły kąpać. A wizja powrotu nie dawała spokoju. Taką samą drogą wróciliśmy do domu. Nie było nas prawie cały dzien. Dostaliśmy po głowie, za niezjedzony obiad i za to, że wujek kilka razy był w tym czasie na plaży a nas ani widu.

Na drugi dzień, gdy ciocia spytała, czy mam chęć na plażę, to się wzdrygnęłam i mieli mnie wszyscy z głowy. Po tygodniu sprawa się wydała… Przyjechał mój drugi kuzyn Piotruś, który gdy tylko byłam w Warszawie poświęcał mi dużo czasu.. To z nim zwiedzałam. Ucieszyłam się na jego widok, ale gdy tylko spytał, czy chcę iść się pokąpać, to zmarkotniałam mówiąc: Piotrusiu, to tak daleko, i z tymi leżakami tak ciężko.

Na co Piotruś: wskakuj malutka, zaniosę cię na barana…i okazało się, że na plażę idzie się 5 minut…

Tak to inteligentnie kuzyn Zbyszek pozbył się trutnia…już nigdy go o nic nie prosiłam…


Wspomnienia Pani Basi

Na stronę www.fronolow.pl trafiłam zupełnie przypadkowo… Urzekła mnie i rozczuliła, ale przede wszystkim przywołała wspomnienia pierwszych w moim życiu „prawdziwych” wakacji. Było to już dawno temu – w 1962 i 1964 roku. Wtedy podróżowało się na tzw. letnisko nie tylko z tekturową walizą pełną ubrań, ciepłych swetrów, płaszczy od deszczu i kaloszy, ale także z własną pościelą – kołdrami, poduszkami, kocami i do tego osobowym pociągiem, na z trudem zdobytych miejscach siedzących. Koszmar!!!

Z dworca, wozem zaprzężonym w konia, odbierał nas gospodarz u którego, po wymianie stosownej listownej korespondencji, mieliśmy zarezerwowany pokój. Raz był to pokój w ich domku, raz w spichlerzu, dzisiaj powiedziałoby się „adaptowanym na potrzeby gości„.

Spichlerz był drewniany, stał na środku podwórza i wyglądał niezwykle solidnie i tajemniczo. Nie przeszkadzały nam nawet tabunami biegające w nim nocą myszy. Z drugiej strony podwórza był całkiem inny świat – chlew, obora, stajnia, stodoła pełna siana i przedziwnych rolniczych maszyn. A za stodołą był prawdziwy kierat – siadaliśmy na drewnianej belce i sami kręciliśmy się na niej się dookoła. To było lepsze, niż dzisiaj jazda quadem, naprawdę!!!

Konia zaprzężonego do kieratu widziałam chyba tylko raz. A do tego krowy, świnki, koty, kury no i piesek – w budzie i niestety na łańcuchu. Piesek trafił do gospodarzy akurat wtedy, gdy byliśmy na wakacjach. Chcieli nazwać go „Nero„, ale nam imię to jakoś zupełnie nie pasowało do ślicznego, małego i śmiesznego kundelka. Po długiej naradzie został „Pimpkiem„. I chyba nas trochę za to lubił…

Nasz” dom stał w środku wsi Mierzwice Stare. Był drewniany, miał śliczny ganek, a w ogródku było mnóstwo kolorowych kwiatów. Bezpośrednio z gospodarstwa prowadziła droga do lasu. Ależ to była piękna droga! Najpierw szło się przez pola, troszkę pod górę. Chabrów i maków w zbożu było mnóstwo i zaręczam, że były jeszcze piękniejsze i bardziej kolorowe, gdyż widziane z perspektywy ośmioletniego dziecka.

Potem mijało się rosnący po prawej stronie sosnowy zagajnik, w którym maślaków było tyle, że nie można było ich wszystkich zebrać do końca, bo ciągle wyrastały nowe. Igły młodych sosen i gałęzie drapały nas niemiłosiernie po całym ciele, mrówki gryzły, a my i tak byliśmy szczęśliwi. I nawet podczas zabaw na sianie, w którym chowaliśmy się po szyję kopiąc głębokie, kilkumetrowe tunele, nie zjadły nas żadne robale.

Kleszcze z ciała wyciągaliśmy prawie codziennie, metod stosowanych w celu ich usunięcia było wiele, ale jakoś nikt z nas od kleszczy nie ucierpiał. Może mieliśmy szczęście, a może były to inne kleszcze? A jak już minęliśmy sosnowy lasek, zaczynał się las „właściwy” – wielki, dostojny, stary las sosnowy, tylko miejscami liściasty. A w nim wszystko – całe polany jagód i poziomek, pysznych, pachnących, kolorowych. Maliny, jeżyny i grzyby. Aż się prosiły, żeby je zrywać i wcale nie kazały się szukać.

Taki las z bajki, przyjazny i bogaty, piękny i wspaniały. Lasy tam były wszędzie, otaczały wieś z trzech stron, czwarta strona – to Bug. Nad Bug chodziliśmy przez sad gospodarzy, znajdujący się naprzeciwko ich domu, po drugiej stronie prowadzącej przez wieś drogi. Z sadu schodziło się dość stromą ścieżką na szeroką, zieloną łąkę nad rzeką. Pasły sie tam krowy z całej wsi. Pamiętam, że codziennie rano mała staruszeczka zbierała krowy ze wszystkich gospodarstw, prowadziła je długą drogą przez wieś na łąkę nad Bugiem, a wieczorem odprowadzała z powrotem.

Wieczorny powrót stada był dla mnie najstraszniejszym wydarzeniem dnia. Chowałam się wtedy do domu albo na ganek, bo bardzo się tych krów bałam, a było ich tak dużo… Jedna nawet kiedyś zaczęła mnie gonić i strach pozostał mi do dziś. Ale odniosłam także wielki sukces – biegałam na bosaka po rżysku i to odbywało się bezboleśnie!!! Czy ktoś z Gości Fronołowa to potrafi? I jeszcze jeden sukces – na moją wędkę składającą się z kija, sznurka i haczyka łowiłam więcej małych rybek, uklejek, niż inni letnicy dysponujący drogim, profesjonalnym sprzętem wędkarskim. Gospodyni potem te rybki smażyła – były nieprawdopodobnie pyszne!!!

Na obiady, podobnie jak wszyscy inni „letnicy” chodziliśmy do pani Florci. Nie wiem, czy dobrze pamiętam imię, może mylę je z pobytem nad morzem, ale trudno, tyle minęło lat… Dziś jestem pewna, że były to obiady najlepsze i najsmaczniejsze na świecie, ale wtedy chyba nikt nie pomyślał, że dzieciom w upalne dni nie jest potrzebny gorący rosół, duszona cielęcina, kotlet mielony i marchewka z groszkiem – ale PICIE!!! A szklanka kompotu, pysznego, przysługiwała tylko jedna i ile walki trzeba było stoczyć ze sobą i z rodzicami, żeby na wstępie nie wypić całej jej zawartości.

Później chyba na całe dwadzieścia lat znienawidziłam i cielęcinę, i kotlety mielone, i marchewkę z groszkiem!!! Teraz mi przeszło… I jeszcze jeden koszmar obowiązywał w tamtych czasach – to były wełniane (100% wełny!!!) kostiumy kąpielowe. Było w nich w upalne dni upiornie gorąco, drażniły skórę, a po kąpieli za nic w świecie nie chciały wyschnąć. Ten, kto je wymyślił, powinien być ścigany prawem, a sprawa nie powinna ulec przedawnieniu.

Był jeszcze jeden moment, który pamiętam do dziś i który przekazałam także moim dorosłym już synom. W lesie, do którego szło się drogą w górę rzeki, napotkaliśmy z Mamą zaniedbane, porośnięte trawą mogiły nieznanych żołnierzy z II-giej Wojny Światowej, ogrodzone prowizorycznym płotkiem. Brat mojej Mamy zginął w lasach pod Warszawą, walcząc w oddziale partyzanckim. Został poważnie ranny i za nic w świecie nie chcąc trafić do niemieckiej niewoli, odbezpieczył granat… Ma dzisiaj tylko grób symboliczny na podwarszawskim cmentarzu. Mama zawsze wierzyła, że jednak gdzieś jest Jego grób i może ktoś czasem zapali na nim świeczkę.

Dlatego postanowiliśmy przyjść tam następnego dnia i uporządkować mogiły. Zabraliśmy grabie, łopatki, ale niestety… ktoś nas uprzedził. Chyba harcerze, którzy w okolicy mieli swój obóz. Fajnie, że to zrobili, ale ciągle jest mi tak jakoś przykro, że to nie ja. Irracjonalnie, ale jest…

W domu naszego gospodarza byli także inni „letnicy” – dwóch fajnych chłopaków z Lublina, Jurek i Zbyszek i jeden, tak jak my, z Warszawy – Sławek. Ja, mój brat, chłopaki z Lublina i syn gospodarzy, Wojtek, bawiliśmy się i szaleliśmy wspólnie, natomiast Sławek był takim trochę „Dudusiem Fąferskim„, pilnowanym non stop przez swoją babcię. Szkoda mi go było, był fajnym, inteligentnym dzieckiem, którego fantazję starano się z niezrozumiałych dla mnie powodów ograniczać. Ale mimo to przeżył z nami wiele miłych chwil.

Któregoś dnia wpadliśmy na pomysł. żeby rozwiesić na wszystkich przystankach PKS-u we wsi ogłoszenie, że zaczyna kursować dyliżans pomiędzy Mierzwicami Starymi, Nowymi, Fronołowem, Sarnakami, Łosicami itd. Rozkład jazdy był przemyślany, pod każdym względem profesjonalny i wszystko wyglądało wiarygodnie. Pamiętam rozmowy w stołówce u pani „Florci” – jedni uwierzyli, twierdząc że to wspaniały pomysł, inni mówili, że to dowcip, jedni drugich przekonywali do swoich racji i tylko nasz Tata nie odzywał się wcale…

Po obiedzie kazał nam tylko, w krótkim zdaniu, pozdejmować ogłoszenia. Mój Brat, przyszły inżynier, zbyt precyzyjnie opracował rozkład jazdy, przeliczając kilometry na prędkość pojazdu konnego, porę roku, liczbę osób, ilość ładunku itd. Taty mojego nigdy nie dało się oszukać…

Już od sześciu lat nie żyje. Walczył jako żołnierz Armii Krajowej w Powstaniu Warszawskim, miał wtedy 18 lat. Dzisiaj, tak jak zawsze każdego roku z Nim, a teraz już niestety bez Niego, byłam na Powązkach. Ale miało być o Fronołowie…

Kolejnym naszym ryzykownym pomysłem było zaprzężenie konia do tylnej osi wozu. Umieściliśmy na ośce siedzenie w postaci kilku kocy przywiązanych sznurkiem i postanowiliśmy takim pojazdem pojeździć po okolicy. Skończyło się na tym, że przestraszony koń nabrał zbyt dużej prędkości i o mało co przejażdżka nie skończyła się tragicznie. Chyba Opatrzność nad nami czuwała… Gospodarz nie był jednak dla nas wyrozumiały i łagodny, a Wojtkowi dostało się najbardziej.

Pewne próby zagospodarowania mojego wakacyjnego czasu w Mierzwicach Starych podejmowali także harcerze organizujący wypoczynek dla miejscowych dzieci, ale nie udało im się mnie zdyscyplinować. Mam wrodzoną awersję do wszelkiej dyscypliny i narzucania mi czegokolwiek, zwłaszcza sposobu spędzania wolnego czasu. To mi pozostało do dziś…

A na koniec – cieszę się ogromnie, że tereny wschodniej Polski, są obecnie bardzo chętnie odwiedzane przez turystów, jakby odkrywane na nowo. Są to piękne miejsca, cudowna przyroda, wspaniałe miasta i wsie, wspaniali ludzie!!! Na pewno niedługo tam wrócę. A teraz życzę wszystkim Mieszkańcom Mierzwic Starych, i Wielbicielom Fronołowa, wszystkiego najlepszego. Powodzenia!!!.


Wspomnienia znalezione na www.darkplanet.pl

Dzisiaj chciałabym Wam przedstawić moje miejsce na Ziemi. Miejsce, do którego zawsze wracam, w którym spędziłam jedne z najpiękniejszych i najważniejszych chwil w moim życiu. Jest to działka mojej Mamy we wsi letniskowej Mierzwice Kolonia.

Mierzwice Kolonia to wieś w Polsce położona w województwie mazowieckim, w powiecie łosickim, gmina Sarnaki. Miejscowość letniskowa położona nad rzeką Bug w Parku krajobrazowym Podlaski Przełom Bugu. Istniał tu ośrodek wypoczynkowy PKP, obecnie stanowi własność prywatną. W pobliżu ośrodka znajdują się liczne domy letniskowe. Miejscowość jest szczególnie popularna wśród mieszkańców Siedlec, Warszawy i Łodzi. Przez wieś przebiega linia kolejowa Siedlce-Czeremcha, przy której znajduje się przystanek Fronołów. Pod tą zwyczajową nazwą miejscowość jest znana letnikom i częściej funkcjonuje jako Fronołów niż Mierzwice-Kolonia. Nazwa „Fronołów” pochodzi od nazwiska rosyjskiego inżyniera Fronołowa, który zaprojektował most kolejowy w tym miejscu.

Nieopodal znajduje się również piękne miejsce -Mierzwice Stare. Jest to wieś królewska, założona w 1545 roku, otoczona lasami, położona na skarpie nad rzeką Bug. Zachowały się drewniane domy i zabudowania gospodarcze z końca XIX wieku. Przy wjeździe do Mierzwic od strony Sarnak stoi dobrze zachowana, murowana kapliczka przydrożna z ludową rzeźbą św. Jana Nepomucena z ok. 1900 r.

W okolicznych lasach zachowały się pomniki przyrody dęby szypułkowe, czeremcha amerykańska. Mierzwice już przed drugą wojną pełniły funkcje wsi letniskowej. Przyjeżdżali tu wczasowicze z Siedlec, Warszawy i Białej Podlaskiej.

Teraz Mierzwice jak dawniej, pełnią funkcję miejscowości wczasowej. W okolicznych lasach powstało wiele ośrodków wczasowych. Ośrodki te powstawały jeszcze za poprzedniego ustroju i należały do zakładów pracy z Warszawy, Siedlec i Łukowa.

Teraz domki w niektórych ośrodkach zostały wykupione przez prywatnych właścicieli
i nie są ogólnie dostępne ale pozostałe ośrodki wczasowe odnalazły się w nowej rzeczywistości i prowadząc działalność gospodarczą wynajmują domki turystom i wczasowiczom, a także prowadzą stołówki.

Jeszcze kilkanaście lat temu w prawie każdym domu można było wynająć pokoje na okres urlopu. Wynajem pokoi dla wczasowiczów był sposobem zarabiania dodatkowych pieniędzy przez miejscowych mieszkańców. W latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku prawie każde gospodarstwo w Mierzwicach było „gospodarstwem agroturystycznym” chociaż ta nazwa wtedy jeszcze nie była używana.

Mieszkam w Warszawie, jednak nie ma dnia, żebym nie tęskniła za moimi Mierzwicami, nie ma wakacji i czy majówki, abym była tam nieobecna. Chociaż zwiedziłam wiele miejsc na Ziemi, dla mnie najpiękniej jest właśnie tutaj! Każdy zaproszony przeze mnie gość zakochuje się w tym miejscu, twierdzi, że jest tu jakaś magia. Z resztą większość wczasowiczów to prawdziwi pasjonaci tego miejsca. To niesamowite obudzić się i pierwsze co widzisz po obudzeniu się to okno, a w nim czubki sosen na tle błękitnego nieba. Potem umyć się w lodowatej wodzie (jakie to orzeźwiające!) i popić śniadanie mlekiem prosto od krowy przywiezionym przez Panią Irminę. Tutaj raczej nie chodzę na zakupy do sklepu, to sklep przyjeżdża do mnie a w nim zdrowa żywność z miejscowych tradycyjnych gospodarstw.

Chociaż sklepik też mamy – u Bogdana, ale tam zaopatruję się w napój bogów, znaczy się piwo. Nawet nie wiecie jak bardzo brakuje mi dzisiaj kawy na leżaczku pod sosnami, którą piję zazwyczaj o tej porze. Potem zazwyczaj plażowanie nad Bugiem, wypad do lasu na grzybki (moje hobby) lub na bezcelową włóczęgę, albo pokonywanie kilometrów moim rowerkiem. Wieczory są tutaj również cudowne. Niebo pełne gwiazd, z działek dochodzi zapach grilla, jest bezpiecznie i można spokojnie spacerować w świetle księżyca. Uwielbiam kolację na świeżym powietrzu przed moim domem, w towarzystwie kotów sąsiadów i jeży, które nauczyły się przychodzić na poczęstunek.

Nie było dnia, żeby tutaj dopadła mnie nuda, nawet jeśli jest paskudna pogoda. Tutaj nie odczuwam potrzeby kontaktu z cywilizacją poprzez Internet czy telewizor, wystarczy mi radio w celu wysłuchania wiadomości. Nie tęsknię też za kontaktami z ludźmi. Potrafię tam spędzać tygodnie zupełnie sama i dobrze mi z tym. Chociaż w dzieciństwie i młodości moje życie towarzyskie było bardzo bogate. W dzieciństwie miałam bandę, w której dowódcą był codziennie ktoś inny (jakie to sprawiedliwe!). Budowaliśmy w lasach szałasy, graliśmy w podchody, robiliśmy wyprawy „krajoznawcze” po okolicy. Uwielbialiśmy wyprawę do poniemieckich bunkrów, które są do dzisiaj w okolicach Siemiatycz. Wszystko oczywiście w tajemnicy przed rodzicami, ponieważ wyprawa wymagała przeprawy przez most kolejowy na drugą stronę Bugu, a jako dzieci mieliśmy to surowo zabronione. W bunkrach można było znaleźć prawdziwe skarby, takie jak łuski od naboi.

Ważnym miejscem był znajdujący się ośrodek PKP, który był centrum życia towarzyskiego. Kiedyś to miejsce tętniło gwarnym, kolorowym życiem. Ośrodek PKP był przyjazny nawet dla dużych rodzin i czworonogów. Do ośrodka przyjeżdżali pracownicy kolei, głównie z Warszawy, Siedlec i Łodzi. Kilka domków zajmowali wczasowicze z byłego NRD. Pamiętam też jak jednego roku na terenie ośrodka mieszkali pod namiotami pionierzy z ZSRR.

Turnusy zaczynały się pod koniec czerwca i trwały 2 tygodnie. Kończyły się w połowie września (ostatni był dla emerytów). Centralnym punktem w ośrodku był wielki i jak na tamte czasy świetny plac zabaw. Piękny, słoneczny i kolorowy. Sprzęt na placu zabaw był zawsze pomalowany w żywe kolory i cieszył dziecięce oko. Pamiętam huśtawki i wielką karuzelę. Plac zabaw miał też swoją niespodziankę – ukrytą w krzakach starą drewnianą huśtawkę – koniki.

Obok placu zabaw mieścił się drewniany obiekt przypominający amfiteatr. Organizowane tam były imprezy i dyskoteki. Ka-Owcy nie próżnowali. Organizowali różne imprezy dla wczasowiczów. Szczególnie utkwił mi w pamięci festyn z okazji święta 22 lipca. Były organizowane konkursy dla dzieci: wokalno-recytatorskie, plastyczne, sportowe – oczywiście z nagrodami takimi jak zabawki, książeczki, gry planszowe. Ja i moja siostra ciągle wygrywałyśmy konkursy wokalne i plastyczne (Siostrze pasja śpiewania i występów została do dziś, jest muzykiem). Po konkursach były potańcówki przy modnych wówczas piosenkach z filmu „Akademia Pana Kleksa„. Wczasowicze organizowali też ogniska nad Bugiem. Ośrodek utrzymywał plażę. Było molo, ratownik, wypożyczalnia kajaków. Plaża była zawsze zatłoczona, najwięcej kocyków było oczywiście z logo PKP. Kiedy plaża wyludniała się, wiadomo, że był czas na obiad i plażowicze podążali na stołówkę. Dzisiaj piękne i piaszczyste nadbużańskie plaże zarosły i zrobiły się dzikie. Najbliższa plaża z prawdziwego zdarzenia jest 3 kilometry dalej w Mierzwicach Starych.

Na terenie ośrodka na początku lat 80-tych działała też kawiarenka „Cafe pod Minogą” Czynną kawiarenkę pamiętam jak przez mgłę. Można tam było napić się herbaty i kawy. Babcia kupowała mi tam jakieś miodowe cukierki. Mole książkowe mogły skorzystać z biblioteki, która mieściła się przy drodze za placem zabaw. Niestety nie mogłam z niej korzystać, gdyż nie byłam wczasowiczem z ośrodka.

Była też duża świetlica zwana „Klubem Semafor” gdzie można było pooglądać tv, pograć w ping-ponga i piłkarzyki. Były tam organizowane też dyskoteki. Za stołówką znajdował się sklepik. Był on zaopatrzony raczej słabo. Z artykułami typu mleko, jajka i warzywa nie było problemu. Miejscowi gospodarze zarabiali na tym.

Istniejący w sezonie letnim sklep u Bogdana to już jedyny sklep we Fronołowie. Pamiętam jak w latach 80-tych jedynym sklepem był ten w ośrodku otwierany kilka razy dziennie na krótko i słabo zaopatrzony. Po większe zakupy trzeba było jeździć do Sarnak i Siemiatycz, ewentualnie zamówić mleko, jajka czy warzywa u gospodarzy.

Kiedy skończył się PRL pamiętam jak przez krótko okres czasu była moda na własną działalność handlową na stoliczkach turystycznych. Sprzedawano słodycze, napoje itp. w bramach własnych działek. Na jednej z działek można było kupić lody.

Po drugiej stronie torów powstał nawet pub z dyskoteką, później zamknięty, prawdopodobnie dlatego, że mieszkańcy działek nie mogli znieść hałasu. Przyznam, że z łezką w oku wspominam tamte czasy. Ośrodek był radosny, barwny. To miejsce żyło! Dzisiaj kiedy idę z dworca przez dawny ośrodek PKP i patrzę na pozostałości po placu zabaw, na zrujnowaną stołówkę mam ciche marzenie, aby tamte lata wróciły…

Z Mierzwicami Starymi mam również dużo wspomnień. Ta przepiękna miejscowość jest ulubionym celem moich krótkich wycieczek rowerowych. Mój Tata spędzał tu w dzieciństwie każde wakacje.

Przede wszystkim polecam tu przepiękną plażę i park narodowy, w którym las i wąwozy przypomina scenerię z serialu Robin Hood. Kiedyś jedna wczasowiczka zgubiła się w tym przeogromnym lesie i odnaleziono ją wycieńczoną dopiero po 3 dniach. Lasy są przepiękne, bogate w grzyby, jagody. Są to lasy mieszane, położone na pięknych pagórkach z których spływają strumyczki, toteż sceneria jest naprawdę baśniowa. Dzięki pagórkom są tu przepiękne punkty widokowe.

W sobotni wieczór można się pobawić na dyskotece w barze u Tedda, a w majówkę do niedawna odbywały się zloty motocyklistów organizowane przez siedlecki klub „Gryf„. Imprezy te były bardzo fajne, toteż bardzo żałuję, że ostatnio przeniosły się do sąsiednich Kózek. Motocykliści nie tylko z Polski wynajmowali domki w ośrodku i organizowali koncerty zespołów, rockoteki, ogniska. Ci budzący respekt długowłosi rockersi niczym z amerykańskich filmów byli w rzeczywistości przyjaznymi, otwartymi ludźmi, zawsze mogłam liczyć na miłe towarzystwo na zlocie. Ostre granie, piwko, ognisko i poczucie humoru -czego można było chcieć więcej? Pogo w błotku, kiełbasa przy ognisku, a motocykle gdzieś tam z tyłu… Pamiętam reakcję kilku motocyklistów na widok jakiegoś rajdu rowerowego \”Popatrzcie, nasi bracia mniejsi!\”

Ja nie jestem motocyklistą tylko rowerzystą, ale bywalcom zlotów chyba było wszystko jedno, kto na czym przyjechał na ich imprezę. Ważne, że atmosfera była niepowtarzalna.

Dzisiaj tęsknię za moim kochanym Fronołowem i za moimi Mierzwicami. Zaczynam odliczanie do wakacji…

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *