Fronołów nad Bugiem
Artykuły,  Turystyka

Kajakiem po Bugu

Baba, wiata, koniec świata. Kajakiem po Bugu

Artykuł z dodatku do Gazety Wyborczej: turystyka z dnia 4 lipca 2009, artykuł w oryginale: kliknij tu

Nocleg w Sławatyczach dostarczył nam wszystkiego, co nad Bugiem najpiękniejsze

Pół wieku temu wąsaty Gruzin z gębą usianą dziurami po ospie zdecydował, że granica Polski z ZSRR oprze się o rzekę Bug. Dzięki temu Bug nie był nigdy regulowany i jest dziś jedną z najdzikszych rzek Europy. Na jego prawym brzegu można spotkać relikty z czasów ZSRR: strażników granicznych w czapkach w kształcie anten satelitarnych. Przyroda jest dzika i nieokiełznana, co ma swoje wady. Znalezienie wypożyczalni kajaków na granicznym odcinku Bugu mogłoby być zadaniem dla piątego Terminatora. Zwykły śmiertelnik szanse ma małe – wybierając się tam, kupiłem więc kajak dmuchany.


Zasada nr 1: nigdy nie pytajcie policjanta, czy można rozbić namiot pod dworcem kolejowym. My popełniliśmy ten błąd w przygranicznym Terespolu. Pan władza spojrzał z ukosa i powiedział, że możemy spać na dworcu. Hmmm… twarda ławka, jarzeniowe światło, rozkręcone na cały regulator radyjko w kantorze. Podziękowaliśmy za te luksusy. Lojalnie uprzedził, że jeśli zobaczy namiot, wlepi nam mandat za niszczenie zieleni.

Rozbijałem namioty w różnych dziwnych miejscach i gotów byłem zaryzykować. Ale Zbyszek, mój przyjaciel i kompan, czuł już zew natury. Poza tym umiał o godz. 1.30 w nocy załatwić transport. Że nie jest to łatwe, pisał już sto lat temu słynny etnograf Zygmunt Gloger w książce „Dolinami rzek” (wyd. Warszawa 1903). Spływając Bugiem, po nocy spędzonej w Terespolu też szukał przewoźnika: „Pierwszego wychodzącego na ulicę zaspanego żydka zapytaliśmy, gdzie tu mieszkają przewoźnicy. Żydek podrapał się w zapierzoną głowę, poruszył łopatkami i karkiem, a potem ziewając, otworzył usta tak szeroko, iż przypomniał mi z lat dziecinnych pewien obrazek z »Magazynu Powszechnego «, przedstawiający, jak wąż boa przybiera się do połknięcia barana – poczem zapytał zdziwiony: do czego nam potrzebni przewoźnicy, kiedy na Bugu są mosty?”.

Nam nikt nie zadawał zbędnych pytań. Namiary na pana Józka, właściciela mercedesa-beczki, Zbyszek dostał w przyklejonym do dworca całodobowym sklepie mięsnym. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że takich nietypowych sklepów było w Terespolu kilkanaście – Białorusini uważają nasze wędliny za dużo lepsze od swoich i masowo przyjeżdżali na zakupy. Wszystko urwało się, gdy weszliśmy do Schengen. Naszym sąsiadom coraz trudniej o polską wizę, terespolskim sklepikarzom coraz trudniej o zysk.

  • Co za cholera ten Schengen – nie mógł się nadziwić pan Józek. – Jak go kiedy panowie spotkacie, to nakopcie mu w tyłek. Jak tak można ludzi od siebie oddzielać? – pytał retorycznie, a jego mercedes-beczka raźno podskakiwał na nadbużańskich wertepach.

Graniczny odcinek Bugu to ok. 150 km między Polską, Ukrainą i Białorusią. Przepłynęliśmy z tego połowę: między Polską a krajem Aleksandra Łukaszenki.

  • Kajak? Musi pan mieć pozwolenie ministra – zakomunikował mi dyżurny pogranicznik z Janowa Podlaskiego.

Zaprzyjaźnieni mistrzowie kajakarstwa też tak uważali. Byli w błędzie. Od roku, żeby spłynąć kajakiem, złowić rybkę czy pomoczyć nogi w Bugu, nie trzeba żadnych pozwoleń. Wystarczy obdzwonić placówki straży granicznej i poinformować, co i gdzie będziemy robić. W wypadku granicznego odcinka spływu było to aż sześć placówek. Ale straż okazała się bardzo pomocna.

  • U nas bobry zrobiły żeremie. Rzeka wychodzi na Białoruś. Przenieście panowie ten kajaczek, żeby nie było problemów – ostrzega pierwsza placówka.
  • U nas sąsiedzi bardzo pilnują. Nie podpływajcie, bo będziemy was wyciągać przez ambasadę – ostrzega druga.

Pogranicznicy z Terespola przez telefon tłumaczą, gdzie wysiąść z kajaka, żeby nie wpłynąć na Białoruś. Ich koledzy z Kodnia osobiście rezerwują nam nocleg i kolację w ośrodku wypoczynkowym.

Przez sześć dni spływu straż jest nam ojcem i matką. Codziennie wieczorem, przed otworzeniem butelki z wiśniówką, telefonicznie melduję matce straży, gdzie śpimy. Codziennie rano, zanim umyję zęby, dzwonię, żeby powiedzieć, kiedy ruszamy.

Dlaczego straż jest tak familiarna, wytłumaczył nam pan Tomek, wędkarz z Chełma: – Do niedawna traktowali i wędkarzy, i kajakarzy jak wrogów. Dopiero Unia ich nauczyła: gdzie jest wędkarz albo kajak, nikt nie będzie uprawiał przemytu! Dla nich to jak zatrudnienie tysiąca dodatkowych ludzi.

  • To u nas teraz prawdziwa Europa – kiwamy ze Zbyszkiem głowami.

Beczka pana Józka dowozi nas do Włodawy. Rozbijamy się na dziko nad samą rzeką i idziemy spać. Rano z namiotu podziwiamy cebule cerkwi Narodzenia Najświętszej Maryi Panny z XIX w. A idąc do sklepu po bułki, oglądamy piękną barokową synagogę ufundowaną przez Czartoryskich w XVIII w. Od wojny do lat 70. była magazynem, dziś jest muzeum z kolekcją judaików. Szkoda tylko, że wszystkie te zabytki oglądamy opatuleni w deszczoodporne płaszcze. Popijając oranżadę w sklepie niedaleko rynku, patrzymy, jak nad białoruskimi drzewami biją pioruny. – Tam zawsze te pioruny jakieś większe – mówi filozoficznie sprzedawczyni. – Spokojnie, panowie, do końca tygodnia przejdzie.

Na szczęście przeszło już po godzinie. Rzeka rwie się do jazdy jak bolid Formuły 1. Chrzcimy mój nowy kajak imieniem Lucek, kropimy obficie wiśniówką i ruszamy.

Lucek naprawdę nazywa się pointer K-2, zrobiła go w Chinach amerykańska firma Sevylor. Kupiłem go po wielu rozmowach z kolegami, którzy zjedli zęby na kajakach i których uważam za mistrzów tego sportu. Nie miałem dotąd zaufania do niczego, co jest klejone. Wytłumaczono mi jednak, że od kiedy na polskich jeziorach królowały polskie kajaki marki Rekin, sztuka klejenia gumy poszła lata świetlne do przodu.

Lucek był dla budżetu domowego sporym wydatkiem, ceny dmuchawców startują jednak już od 200 zł (za tyle można kupić kajak w supermarkecie). Taką samą jakość można jednak uzyskać, sklejając worek na śmieci i starą oponę. Kajak, którym można wypłynąć na rzekę, kosztuje od 600 zł w górę. Według mojej wiedzy sevylory mają najlepszy stosunek ceny do jakości (niezłe są też czeskie gumoteus, ale to wydatek co najmniej 3,5 tys. zł).

Kupiłem jednak Lucka, bo zakładam, że posłuży mi kilkanaście lat. Zmieszczę się w nim z narzeczoną i dzieckiem i, co najważniejsze, mogę go sobie zarzucić na plecy, wsiąść w PKS, a potem popłynąć, gdzie zechcę.

W Różance, kilka kilometrów za Włodawą, zwiedziliśmy park – jedyną pozostałość po pałacu Zamoyskich z XVII w. W Dołhobrodach można kupić plecione z wikliny kosze i posłuchać historii o lokalnym wynalazcy Adamie Weremczuku, który w latach 70. minionego wieku skonstruował młyn elektryczny i wóz na gumowych kołach.

Największe wrażenie robi na nas jednak wieś Kuzawka i tablica z napisem, że stąd w 1776 r. Tadeusz Kościuszko wyruszył statkiem (!) do Stanów Zjednoczonych. Wziął tam udział w wojnie o niepodległość i został bohaterem narodowym. Nawet jeśli naczelnik musiał się kilka razy przesiadać, fakt, że kiedyś można było wsiąść na stateczek w Kuzawce i wysiąść w Nowym Jorku, oszałamia nas. Inna sprawa, że były to czasy, kiedy każdy szanujący się nadbużański szlachcic miał własną flotyllę, która spławiała drewno czy pszenicę do Gdańska. W okolicznych miejscowościach stały bindugi, gdzie flisacy mogli przeczekać suszę i zjeść coś dobrego.

A dziś nawet nasz kajak budzi w Kuzawce zainteresowanie. – Rybki biorą? – pyta starszy pan z laską i długo nie może się nadziwić, że komuś chce się tyle wiosłować bez sensu, a nie za rybami.

W przeciwieństwie do XVIII-wiecznych flisaków my na suszę nie narzekamy – leje, jakby ktoś w niebie odkręcił kurek z wodą. Mimo deszczu zaraz za Kuzawką rozpalamy małe ognisko – kiełbasa na patyku smakuje wybornie.


Pierwszy nocleg – we wsi Sławatycze – dostarcza nam wszystkiego, co nad Bugiem najpiękniejsze. Katolicki kościół Matki Boskiej Różańcowej z początku XX w. stoi naprzeciw cerkwi Opieki Matki Boskiej (przełom XIX i XX w.), a ludzie opowiadają, jak to „ksiądz do batiuszki na herbatę chodzi”. – Byli u nas i Żydzi, i unici – mówi pani z kiosku Ruchu. – Tylko cmentarze po nich zostały, a i to trawa zarasta.

Ludzie tu gościnni jak mało gdzie. Namiot rozbiliśmy za remizą. Rano właściciel sklepu przyniósł nam dwa plastikowe kufle z kawą, pani bibliotekarka zaprosiła, żebyśmy się ogrzali, a straż graniczna udzieliła kolejnych cennych rad. Cennych w dosłownym znaczeniu: pani oficer poradziła, żeby przestawić telefon na ręczny wybór sieci. Dopiero wtedy zauważyliśmy, że od Włodawy mamy operatora z Białorusi. Efekt – 4 zł za każdego SMS-a.

I wreszcie: Bug płynie 200 m od centrum Sławatycz. A Bug to tutaj koniec świata. Mamy więc przyjemne poczucie, że jesteśmy na rubieżach. Nie czujemy się może jak bohaterowie Sienkiewicza, bo na to trzeba by jeszcze Szwedów i Krzyżaków. Ale czujemy się jak odkrywcy, gdy dzieciaki z wioski zbiegają się, żeby zobaczyć, jak rzucamy Lucka na wodę.

Zza krzaków wyłania się złota cebula cerkwi św. Onufrego (początek XIX w.) – łatwo go poznać, bo na ikonach zawsze ma długą brodę, która ciągnie się za nim po ziemi. 500 albo i 600 lat temu taka właśnie ikona ze św. Onufrym przypłynęła Bugiem w to miejsce. – Płynęła dokładnie z tej strony co wy – objaśnia sympatyczny mnich. – Zatrzymała się tu i ludzie zrozumieli: tu trzeba zbudować cerkiew.

Tak powstał klasztor w Jabłecznej. Dziś Jabłeczna to drugie obok świętej góry Grabarki najważniejsze miejsce dla polskich prawosławnych. Ikona, która płynęła Bugiem, stoi (głównej ikony się nie wiesza, ale stawia, żeby wierni mogli ją ucałować) w cerkwi. Wokół klasztoru ogród i prowadzone przez mnichów gospodarstwo.

  • A wiecie, że kiedyś Jabłeczna była na prawym brzegu rzeki? – pyta mnich.

Nie wiemy. Dopiero potem dowiadujemy się, że kapryśny Bug lubi czasem zmienić koryto. Jabłeczną na lewy brzeg rzeki przeniósł w XIX w. A zaledwie kilka lat temu zabrał Ukrainie 30 ha ziemi i podarował Polsce. A co!

Kaprysy Bugu odczuwają też mnisi. – Jak wyleje, nie można do nas dojechać. Tylko łodzią. Czasem i pół roku jesteśmy odcięci.

Do Jabłecznej warto przyjechać 24 czerwca. Dzień później obchodzą tu świętego Onufrego. O godz. 3 nad ranem z cerkwi rusza procesja, która idzie nad Bug, gdzie ludzie ze świecami czekają na świt i modlą się, gdy budzi się nowy dzień.

Chętnie byśmy zostali w monastyrze dłużej, ale musimy płynąć na kolację.


W Kodniu jesteśmy czujni jak radzieccy czołgiści. Musimy wpłynąć w rzeczkę Kałamankę tam, gdzie wpada do Bugu. A że jest mała, trzeba uważać, by jej nie przegapić. Zauważamy. Płyniemy 200 m pod prąd, i jesteśmy w dawnym ośrodku PKP. Zarządca, pan Dominik, już na nas czeka: – Pogranicznicy przyszli i powiedzieli, że będziecie.

Tym sposobem dzięki straży mamy pyszną kolację i domek nad samą rzeczką (nocleg od 25 zł, tel. 502 047 521, 083/375 4175). Po dwóch nocach w namiocie wydaje nam się luksusem. Wnętrze przypomina domek, w którym mieszkał miś Yogi w parku Yellowstone. Ośrodek w Kodniu ma własny słupek graniczny i… grób. Tuż przy boisku do koszykówki spoczywają państwo Świderscy, przedwojenni właściciele tych okolic. Pan Dominik raczy nas opowieściami o Kodniu i o sanktuarium św. Anny z XVII w., w którym jest psałterzystą (w niedzielę śpiewa w kościele psalm).

W XVII w. właścicielem Kodnia był Mikołaj Sapieha, wielki bogacz i jeszcze większy dewot. Kiedy zapadł na zdrowiu, przez układy z Zygmuntem III Wazą załatwił sobie wizytę u papieża. Król musiał mieć chody, bo Urban VIII przyjął Sapiehę w prywatnym apartamencie i poświęcił mu sporo czasu. Ta poufałość obróciła się przeciw papieżowi. Sapieha po wizycie zdewociał jeszcze bardziej – nie mógł sobie wybić z głowy obrazu Madonny z Guadalupe, który widział w apartamencie Urbana. Próbował go kupić, a kiedy papież odmówił, przekupił stróża i obraz ukradł. Uciekł z nim aż do Kodnia, gdzie szybko rozkręcił trzecie co do ważności (po Częstochowie i Wilnie) sanktuarium maryjne w Polsce. Urban zdenerwował się nie na żarty i Sapiehę wyklął. Pogodzili się kilka lat później, gdy szlachcic zerwał sejm, który chciał przyznać równe prawa innowiercom. Podobno za sprawą tej legendy do Kodnia przyjeżdżają się modlić złodzieje i przemytnicy z całej Polski.

Posileni jajecznicą na kiełbasie ruszamy w drogę. Przed nami dosyć krótki odcinek, więc więcej gadamy, niż wiosłujemy. Wysiadamy tylko w Kostomłotach, żeby zobaczyć cerkiew neounicką.

Neounia, pomysł z dwudziestolecia międzywojennego, miała przeciągnąć polskich prawosławnych pod władzę Watykanu (na wzór unii brzeskiej). Jeśli uznali papieża, mogli zachować obrządek. Szło raz lepiej, raz gorzej. Wszystko skończyło się z wybuchem II wojny światowej. Neounitów, którzy ją przetrwali, wysiedlono w ramach akcji „Wisła”.

Dziś w Kostomłotach jest ostatnia cerkiew neounitów. Kościelny tłumaczy nam zawiłości lokalnej wiary: – Jestem katolikiem, ale tu mam bliżej, więc chodzę tu. Liczy się tak samo. Różnica taka, że nad naszą cerkwią nie ma biskupa, tylko jest od razu Glemp. O tu, panowie, zobaczycie zdjęcie.

W przedsionku cerkiewki oglądamy zdjęcia z wizyty kardynała Glempa.

Zaraz za Kostomłotami podjeżdża po nas umówiony uprzednio pan Józek. Kilka kilometrów dalej rzeka wpada na Białoruś. Gdybyśmy tam popłynęli, wracalibyśmy przez ambasadę w Mińsku. Tymczasem jedziemy do jedynej w Terespolu pizzerii. Stamtąd zaś – do Nepli.

Przemiły pan z sarmackim wąsem melduje nas w ośrodku Caritas (tel. 025 631 09 55). – Domki mam od 12 do 16 zł, zależy od standardu – mówi. Wybieramy ten za 12, bo z niego najbliżej do rzeczki Krzny, którą rano popłyniemy dalej. Lokujemy się i z otwartymi gębami słuchamy historii tego miejsca.

Tu, gdzie dziś stoi ośrodek, 150 lat temu mieszkał bardzo bogaty Kalikst Mierzejewski z piękną żoną. Miał hopla na punkcie roślin. Zwoził je z całego świata i budował dla nich szklarnie na wysokość czwartego piętra. W ich domu regularnie bywał car Rosji Aleksander I. Czy pana Mierzejewskiego nie dziwiło, że car zawsze wpada w odwiedziny, gdy on jest w podróży? Trudno powiedzieć. Do dziś ludzie w Neplach są przekonani, że to car był ojcem synka pięknej pani Mierzejewskiej. W 1828 r. 12-letni Juliusz August Mierzejewski spadł z konia i zmarł. Rodzice wystawili mu piękną neogotycką kaplicę, która stoi na terenie ośrodka. Strzelista, otynkowana na biało, robi niesamowite wrażenie w otoczeniu caritasowskich domków.


Rano idziemy obejrzeć nepelską babę – kamienny krzyż, który może mieć nawet ok. 800 lat. Jest na nim podobno zarys twarzy młodej dziewczyny (ja nie zauważyłem). – Baba obniża się co rok o milimetr – mówi nam starszy pan, który tu przyszedł na spacer. – Jak dotknie czołem ziemi, będzie koniec świata. Dla miłośników tego typu teorii mam dobrą wiadomość: prędko to nie nastąpi – baba ma prawie metr i jak dotąd trzyma się prosto.

Obok stoi zbudowana przez gminę wielka drewniana wiata. Widać z niej Brześć, Bug i stanowiska lęgowe ptaków. Sparciała, sypie się, aż strach na nią włazić. Ale wlazłem. Widok tchu w piersi nie zapiera, ale widać topolę, z której w czasie II wojny niemiecki snajper ostrzeliwał Brześć – zachowało się zbite z desek stanowisko strzeleckie.

Wracamy do dawnej siedziby Mierzejewskich i po półgodzinie na Krznie znów witamy się z Bugiem. W okolicach Nepli kręci piękne serpentyny, a że skarpa też tu jest wysoka, okolicę nazwano Szwajcarią Nepelską.

Niestety, Szwajcaria się kończy, rzeka robi się coraz szersza, a nurt mułowaty. W dodatku wiatr wieje nam prosto w twarze. Robimy tylko pół zaplanowanego odcinka. Ale dzięki wiatrowi, który nie dał płynąć, trafiliśmy do agroturystyki Sielanka w Pratulinie (nocleg od 30 zł, tel. 507 074 762), gdzie zobaczyliśmy grill zrobiony z resztek po silniku wojskowego samolotu, wypuściliśmy na wolność szczupaka, który złapał się do siatki turysty, i pogadaliśmy z gospodarzami o życiu i o śmierci. Konkretnie: o śmierci 13 pratulińskich męczenników, którzy nie chcieli zmienić wyznania na prawosławie i w 1874 r. zasiekli ich Kozacy. Jan Paweł II w 1996 r. wyniósł ich na ołtarze i dzięki temu w Pratulinie wyrosło spore sanktuarium.

Bug od Pratulina aż do Janowa Podlaskiego jest już dość szeroki, ale na szczęście przestało wiać. Płyniemy więc i co chwila natykamy się na któregoś z prawdziwych zarządców tych terenów. Tak o nich pisał Gloger: „Jeszcze nigdy w życiu nie zdarzyło mi się nigdzie napotkać takiego mnóstwa bocianów jak tutaj. Ptaki te nie potrzebują tu drzew dla gniazd swoich, ale na wszystkich strzechach stodółek, chlewków, nawet na niskim dachu piwniczki domowej na warzywo i nabiał, zakładają po kilka siedlisk obok siebie. Uderzała wszędzie pewna, jakby rodzinna, poufałość bocianów z chodzącemi razem po podwórkach gęśmi i cielętami. Opieka, jaką tu wieśniak otacza tradycyjnego przyjaciela strzechy swojej, przypomniała mi twierdzenie Długosza w XV wieku, iż w Polsce bociany przepędzają nieraz zimę w mieszkaniach kmieci”.

Mnie boćki kojarzą się z zarządcami, bo obchodzą każdą łąkę i pilnują, żeby wszystko było w porządeczku. I rację miał Gloger. Tyle, co nad Bugiem, nie ma ich nigdzie. Każda łąka, każdy kawałek trawki, ma swojego boćka…


Ostatnia noc nad rzeką była najpiękniejsza. Słyszymy, jak bobry ostrzą zęby o nadbużańskie drzewa. Patrzymy z daleka, jak małe, ślepe jeszcze liski uczą się chodzić. Nie kładziemy się spać, żeby zobaczyć słynne nadbużańskie mgły. Kiedy przed godz. 4 zaczyna się lekki brzask, ledwo widzimy namiot. Wszystko tonie w gęstej zawiesinie. Chwilę potem zaczynają świergotać ptaki. Kiedy ruszamy o godz. 6, nad rzeką wiszą jeszcze resztki mgły. Płyniemy koło Janowa Podlaskiego, gdzie można zobaczyć słynną na cały świat stadninę koni arabskich. Dwa lata temu 242 krowy z białoruskiego sowchozu przyszły tu z wizytą. I za nic nie chciały dać się zagnać z powrotem – pogranicznicy musieli je przewieźć specjalnymi samochodami.

Potem dopływamy do Niemirowa, gdzie kiedyś schodziły się granice trzech zaborów, a dziś kończy się graniczny odcinek Bugu. Wyciągamy Lucka na brzeg, suszymy, pakujemy do wora i ruszamy do PKS-u. Zdał egzamin na piątkę z plusem.

Kiedy siedzimy już w autobusie, dzwoni Straż Graniczna. – Już skończyliście? Naprawdę? No, to chyba będziecie tęsknić!

Będziemy, panowie. Oj, będziemy.

Korzystałem z książki Grzegorza Rąkowskiego „Polska egzotyczna II”, Pruszków 2005, wyd. Rewasz

Duży wybór kajaków dmuchanych: www.wszystkowgory.pl, www.sevylor.pl

Telefony do jednostek Straży Granicznej: www.strazgraniczna.pl

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *